Jakiś czas temu (gdy od Przebudzenia Mocy dzieliło nas 183 dni) pisałem już raz nieco szerzej o grze karcianej, która pochłonęła (a raczej wypełniła emocjami, rywalizacją i radością) większą część mojej młodości. Jednak zanim zagłębiłem się w nieznany podówczas świat gier karcianych, grać w zwykłe karty też uwielbiałem.

Zaczęło się oczywiście (jak dla większości z nas) od Wojny, w którą już nawet nie pamiętam z kim grywałem, ale pewnie z każdym, kogo udało mi się do tego zmusić, od starszej siostry poczynając, na dziadkach zastępujących mi przedszkole, kończąc.

Gdy zacząłem ogarniać nieco więcej i posiadłem umiejętność liczenia (którą nota bene, częsta gra w karty na wczesnym etapie, wydatnie rozwinęła) Wojnę zastąpiła gra w Tysiąca, Remika, 3-5-8 czy 66 (i nie, z Rozkazem 66 nic chyba wspólnego nie miała). Ta pierwsza towarzyszyła mi jeszcze w czasach szkolnych, choć wtedy częściej grywało się Pana, Kuku, Dupę Biskupa, Oczko (nie mylić z Black Jackiem ;)) i do dziś w jedną z moich ulubionych – Makao. Jak przez mgłę pamiętam też gry w Kanastę i Wista, ale nie wiem, czy dziś, byłbym sobie w stanie ich zasady przypomnieć.

Zresztą nie tylko ja lubiłem grę w karty, lubiła je także cała moja najbliższa rodzina, a sobotnie czy niedzielne popołudnia najczęściej spędzaliśmy właśnie ciupiąc w karty, czy to przy przywiezionej przez mojego tatę z jego rodzinnej Łodzi, grze w Proferansa (czasami nazywanej też Preferansem), czy też w uwielbianych przez całą naszą czwórkę Kierkach.

Potem jeszcze bardziej zbliżyłem się do dorosłości, a jej doskonałym uzupełnieniem okazała się odrobina hazardu przy okazji gier w pokera (szczególnie do gustu przypadła mi jego Teksańska odmiana). Na szczęście w nałóg hazardowy nigdy nie popadłem, a rozgrywane od czasu do czasu partyjki pokera, stanowiły jedynie miłą rozrywkę (stawki nigdy nie były wysokie, chyba, że był to poker rozbierany w parach ;)).

Nigdy natomiast nie złapałem bakcyla brydżowego, choć jak twierdziła moja siostra – zapalona i namiętna brydżystka, zadatki jak najbardziej miałem. Ale cóż, w końcu nie trzeba grać we wszystko. Aczkolwiek jedna rzecz nie zmieniła się przez wszystkie moje lata gry – zawsze miałem ogromną słabość do pięknych kart, swego czasu nawet je kolekcjonowałem (zresztą czego ja nie kolekcjonowałem), a dziś w sumie wiele bym dał za talię kart pięknie zdobioną star warsowymi motywami.