Dziś temat będzie wybitnie z dupy, a raczej dupny. Dla wielu niesmaczny, niezręczny i wprawiający w zakłopotanie, ale w końcu nic co ludzkie, nie powinno być nam obce, a trudno o bardziej ludzką rzecz, niż wizyty w świątyniach dumania, zwanych też pieszczotliwie wygódkami.

I bardzo słusznie zresztą, bo nawet jeśli pomieszczenia te nie są wygodne fizycznie, to na pewno zapewniają komfort mentalny i odrobinę wytchnienia. No bo wyobraźcie sobie na przykład żywiołową imprezę, głośną muzykę, alkoholowe opary i gorącą atmosferę. Teoretycznie fajnie, ale przychodzi taki moment, gdy jesteśmy tym zmęczeni, huk muzyki i natłok ludzi zaczynają nas fizycznie męczyć. Wtedy zbawieniem jest właśnie wizyta w toalecie. Daje chwilę spokoju i wyciszenia, pozwala zebrać myśli, pozwala odpocząć i ochłonąć. A przy okazji i inne palące kwestie można rozwiązać.

Albo jesteście w pracy, limit przerwa kawowo-papierosowych, ewentualnie obgadywalno-plotkarskich jest już na granicy wyczerpania, podobnie zresztą jak by. Lecicie już na przysłowiowych oparach, a tutaj na zegarze dopiero 15.30. Jedynym ratunkiem wstąpienie na tron i kilkuminutowe posiedzenie za zamkniętymi drzwiami. Telefony nie dzwonią (nie ogarniam ludzi rozmawiających przez telefon w kiblu!), maile nie spływają, szef się nie czepia (mój, chyba jako jeden z niewielu, nie ma tego w zakresie swoich obowiązków), a drzwi dzielące mnie od świata zdają się być skuteczniejsze od jakiegokolwiek pola siłowego. Żyć, nie wychodzić…

Post ów powstał z dedykacją dla mojej toalety niedziałającej od półtora tygodnia, z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia.