Trailer nowego Battlefronta oglądam częściej, niż czwartego sezonu Rebelsów i ósmego epizodu razem wziętych. Nawet pomimo tego, że graczem jestem wybitnie niedzielnym, a gry ze świata Gwiezdnych Wojen są – poza pojedynczymi wyjątkami – praktycznie jedynymi, w które mogę uczciwie powiedzieć, że grałem. Battlefront II jest pierwszą grą, na którą naprawdę czekam. A gdy gruchnęła wieść, że powstanie związana z nią powieść nie będąca przepisaniem scenariusza – jak to miało miejsce w przypadku The Force Unleashed – wprost nie mogłem się jej doczekać. Szczególnie, gdy zobaczyłem okładkę.
W tej części nie będzie spoilerów dotyczących fabuły.
Skasowanie „starego kanonu” było prawdopodobnie najbardziej kontrowersyjną decyzją dotyczącą Gwiezdnych Wojen. Podczas gdy jedni zdecydowali się obrazić, drudzy jedynie zdenerwować, trzeci upatrywali się w tym nadziei na zapomnienie głupot i nieścisłości, które przez dziesiątki lat wydawania różnej jakości literatury nagromadziły się w uniwersum i szansy na odbudowanie go w jakiś sensowny sposób.
I teraz każda kolejna powieść przekonuje mnie, że na nowy kanon nie tylko nie trzeba się obrażać, ale wręcz należy być wdzięcznym Lucasfilmowi.
Po pierwsze – wartość literacka. Nowe powieści w dużej mierze są po prostu dobre. Same w sobie. Są dobre jako Gwiezdne Wojny i byłyby dobre, gdyby powstały w innym uniwersum. Nie posiadają prostego schematu: kilka niezwiązanych wątków przez 300 stron -> 30 stron kulminacji -> zakończenie, który dość często mogliśmy zauważyć w EU. To w dużej mierze przemyślane powieści. Nie wszystkie, ale wystarczy, żeby była takich połowa, a już będzie dziesięć razy lepiej, niż kiedyś.
Po drugie – różnorodność. Disney na to stawia. Podobno każdy ze spin-offów ma być utrzymany w nieco innym klimacie. I również powieści stały się bardziej zróżnicowane. To już nie są kolejne tuziny powieści, w których Wielka Trójka bohatersko, samotrój ratuje galaktykę, wannabe-horror z Hanem Solo w roli deus ex machina, ani jakikolwiek inny gatunek, który ostatecznie zmienia się albo w przygodówkę albo w rozmemłane nie-wiadomo-co. Delikatny romans? Utracone Gwiazdy. Opowieść o przyjaźni? Mroczny Uczeń. Smród polityki? Więzy krwi.
A gdzie znalazło sobie miejsce Inferno Squad?
Jeśli szukacie powieści o „siłach specjalnych, których nikt się nie spodziewał”, komandosów z mechaniczną precyzją czyszczących lasy Endora z rebelianckich szumowin – to nie jest powieść, której szukacie.
Jeśli chcecie przez kilkaset stron czytać o „terrorystach”, których trzeba „natychmiast i za wszelką cenę zniszczyć na cześć i chwałę Imperium” – to nie jest powieść, której szukacie.
Jeśli szukacie rozbudowanej powieści, która skłania do refleksji – no, to już prędzej. Szczególnie, jeśli nie liczycie, że Was porwie wartką akcją.
Od tego momentu zaczynają się spoilery dotyczące fabuły.
Powieść jest, niestety, nierówna, choć może to też wynikać z moich oczekiwań. Spodziewałem się powieści, która – w końcu! – pokaże nam wojnę widzianą z perspektywy imperialnej. I pozostał niedosyt, bo perspektywa imperialna to zaledwie początek powieści i jej koniec, plus przemyślenia i wtrącenia przez jej resztę. Otrzymaliśmy po raz kolejny powieść prowadzoną z perspektywy rebelianckiej.
Tytułowy Inferno Squad składa się z czterech najlepszych z najlepszych żołnierzy Imperium. Oddział do zadań specjalnych. Krótkich, chirurgicznych uderzeń. Oprócz tego jednego, na którym skupia się większa część powieści. Inferno Squad musi przeniknąć do grupy Marzycieli (Dreamers), będącej bezpośrednim kontynuatorem tradycji Gerrery – czyli bestialskich mordów na wrogach i zamachów, nieraz samobójczych, na bezbronnych cywilów.
Oto rebelia nie jest już pięknym, idealistycznym ruchem z nieskazitelnym sztandarem prawości, ale okazuje się mieć na swoim koncie sporo grzechów. Widzieliśmy to już w R1 – Cassian mordujący niepełnosprawnego, gdy ten nie mógł uciekać, czy też wprost mówiący, że robili w imię Rebelii okropne rzeczy. Okazało się też, że obok Sojuszu istnieje grupa ekstremistów Sawa, stosująca typowo terrorystyczne metody działania, którzy Sojusz postrzegają jako „takich, którzy spotkaliby się z Imperatorem na herbatce i uprzejmie poprosili go o poddanie się, o ile by mu to zanadto nie przeszkadzało”. Rebelianci są zdolni wymordować setki dzieci tylko po to, by pokazać, że istnieją.
Nieco uwiera monopol Gerrery. Spójrzmy na Ziemię – gdziekolwiek pojawia się umotywowany ideologicznie terroryzm, tam nie ma mowy o jednym liderze, bez którego cały ruch przestaje istnieć lub zostaje garstka. Fanatycy islamscy operują posługując się siatką mniej lub bardziej powiązanych komórek bojowych, komuniści mieli dziesiątki niezależnych organizacji. Zlikwidowanie którejkolwiek z nich nie zniszczy pozostałych. W Gwiezdnych Wojnach mamy tylko Sawa i jego grupę fanatyków, w dodatku tak małą, że ich liczebność można policzyć na palcach obu rąk przeciętnego humanoida. Ale to luka, którą z łatwością można załatać w następnych powieściach.
W nowym kanonie już nic nie jest czarno-białe. Skończyły się czasy złego Imperium i dobrej Rebelii, złej Ciemnej Strony i dobrej Jasnej. Wszystko skłania się ku balansowi, dostrzeganiu racji obu stron konfliku. Gwiezdne Wojny tracą przez to nieco ze swojej naiwnej baśniowości, ale dzięki temu stają się dojrzalsze i pełniejsze.
Smaczku dodaje relacja ojciec-córka Versio i posądzenia o nepotyzm, z których Iden usilnie stara się wyrwać, a koniec końców staje się to głównym motorem napędowym jej dążenia do bycia najlepszą. Takich smaczków jest tu o wiele więcej, a uwidaczniają się głównie w pojedynczych myślach bohaterów. To nie tylko wstęp do Battlefronta II, ale też epilog Rogue One.
Mam tylko dwa poważniejsze zarzuty: powieść, po bardzo mocnym początku, zupełnie niepotrzebnie zwalnia tempo. I to nie na chwilę, ale na bardzo długi czas. Podczas tego spowolnienia nie jest budowane napięcie, ani nie uplata się żadna intryga. Można było to poprowadzić o wiele lepiej, co z resztą autorka udowodniła choćby w Hegemonii. I wprowadzenie absurdalnych „strażników” pod sam koniec było zupełnie niepotrzebne i przywodziło na myśl najgorsze pomysły z mrocznych czasów EU.
Drugi zarzut jest bliżej niesprecyzowany. Jest to brak tego „czegoś”. Przyznaję, to trochę wymówka, żeby móc dowalić całkiem dobrej powieści. Ale brakuje je tego pazura, które miały choćby Utracone Gwiazdy czy Mroczny Uczeń. Być może to przez jej powolne tempo, albo brak ładunku emocjonalnego, choć Golden starała się go umieścić. Podczas lektury nie odczuwałem przyspieszonego bicia serca jak choćby we wspomnianym Mrocznym Uczniu. Prawdopodobnie dlatego, że nie było czasu na zżycie się z postaciami. Ale to drobiazg, który nie odbiera wiele frajdy z czytania, z resztą czysto subiektywny. Być może Wy przeczytacie Inferno Squad z wypiekami na twarzy.
Z resztą, podobne zarzuty podnoszone były wobec Rogue One – że postacie są nijakie, a ich śmierci nie budzą emocji. Dla mnie to była jedna największych zalet filmu. Bo taka jest wojna. Losowi ludzie w losowych momentach rzucani są jej na pożarcie i umierają bezsensowną śmiercią. Nie zawsze w aurze bohaterstwa. W praktyce, prawie nigdy.
I ta powieść jest równie bezlitosna. Osnuta wokół starożytnej strategii „divide et impera” – dziel i rządź. Intryga w intrydze w intrydze. By podzielić, by zniszczyć, by zwyciężyć. Bohaterowie stają przed trudnymi wyborami, za które przychodzi im zapłacić nieraz najwyższą cenę, a czytelnik mimo wszystko do samego końca nie wie jak to się skończy. I do samego końca nie wie kto jest kim, ani po której jest stronie.
„(…) twierdzi, że bez nadziei nie ma rebelii. Myli się. Nie ma rebelii bez nienawiści”.