Tytuł: Star Wars 022
Scenariusz: Jason Aaron
Rysunki: Jorge Molina
Historia: The Last Flight of the Harbinger, part II
Poprzedni numer obecnej historii przedstawiający nam imperialny SCAR Squadron zawiesił poprzeczkę niezwykle wysoko, dlatego też numer #22 serii Star Wars stanął przez arcytrudnym zadaniem przynajmniej dorównania poziomem do, moim zdaniem, chyba najlepszego komiksu w nowym kanonie. Miał na to jednak papiery, bowiem Jason Aaron miał tym razem do dyspozycji same tuzy rebelianckiej hołoty, tyleż najszybszy, co najbardziej kultowy złom w całej galaktyce oraz potencjalnie spektakularną Mission Impossible, czyli uprowadzenie gwiezdnego niszczyciela (wiemy już czym jest tytułowy Harbinger).
Niestety rebeliancka strona barykady nie wypadła już tak dobrze, a w porównaniu do sierżanta Kreela i jego ludzi, wypadła wręcz słabo. Rebeliancki plan i jego egzekucja miał dziury większe, niż żołądek Jabby, a imperialni oficerzy wrócili do swych, jakże nam już dobrze znanych ról kompletnych idiotów, tak stworzonych do dowodzenia niszczycielem, jak Chewie do wyborów miss mokrego podkoszulka. Wszystko to już było, wszystko to jest też przewidywalne, a jedynym interesującym momentem była /UWAGA SPOILER choć przy tak przewidywalnej akcji trudno mówić o spoilerach prawdziwych/ kłótnia Hana i Lei o to, kto zostanie kapitanem zdobycznego niszczyciela. Aczkolwiek i ten smaczek został finalnie zepsuty przez Luke’a, którego zachowanie, w mojej opinii, było zupełnie „out of character”, czyli nie pasowało do tego, co o nim wiemy i jak zachowywał się w innych źródłach.
A wracając do zakochanej pary, to o ile w poprzednim zeszycie dość surowe, oszczędne i „brudne” rysunki Jorge Moliny sprawdzały się bardzo dobrze, o tyle musząc pracować z bohaterami pozbawionymi pancerzy i masek, a sceny walk kosmicznych wymagały wielkiego rozmachu i wizualnych fajerwerków, na jaw wyszły niedostatki jego warsztatu. O ile starcia kosmiczne nie należą jeszcze do najgorszych (choć i dużo lepsze już widywaliśmy), o tyle twarze postaci wołały już o pomstę do nieba. Nie byłoby to tak uciążliwe, gdyby chodziło o jakichś bezimiennych bohaterów, ale jeśli Luke nie przypomina Luke’a, Han na każdym panelu przypomina kogoś innego, a twarz Lei zastygła w wyrazie nieskażonej inteligencją słodkiej idiotki z „dziubkiem”, to już naprawdę nie jest dobrze i w moim przypadku zaburzało to odbiór historii.
Po takim „przedstawieniu” nie mogę się już doczekać, by SCAR Squadron dopadł Rebeliantów i, cytując klasyka, zrobił im z dupy jesień średniowiecza, jeśli bowiem historia miałaby mieścić się w ramach jako takiego prawdopodobieństwa, nie mogłoby być inaczej. Niestety imperialne zabijaki obejść się będą musiały smakiem i krwi posmakują niewiele (przynajmniej nie tej, należącej do „bohaterów” rebelii). mam tylko nadzieję, że koniec końców Leia i spółka salwować się będą ucieczką, bo jakiekolwiek inne rozwiązanie uznam za naciągane jeszcze bardziej, niż zwykle. Liczę też, że w następnym numerze rozpocznie się naprawdę zacne, efektowne i zakrojone na naprawdę szeroką skale kopanie tyłków, a historia wróci na właściwe, wyznaczone przez jej pierwszą część, tory.
A jeśli chcecie poczytać o nich więcej, to tutaj recenzja poprzedniego numeru:
No i jeszcze oczywiście warianty okładek: