Pamiętam, że jeszcze mój dziadziu nauczył mnie, że jeśli coś się tłucze, to zawsze na szczęście. Szczególnie dobrze zapamiętałem to, gdy któregoś dnia zaczęliśmy grać w piłkę w mieszkaniu. No dobrze, nie była to gra, a raczej konkurs rzutów karnych, gdzie bramką była kanapa. Problem w tym, że nad kanapą wisiał fajansowy zegar z Włocławka, z którego była też między innymi lampa, więc był to de facto element większego i trudno dostępnego w tamtych czasach kompletu. Ale mnie entuzjazm poniósł, piłkę przeniosłem nad „poprzeczką” i trafiła ona idealnie we wspomniany zegar. Jako że waliłem prawdopodobnie „ze szpica”, zegar nie miał najmniejszych szans, ale skupiłem się na tym, że rozbiło się na szczęście, choć moi rodzice na takich szczęśliwych nie wyglądali.
Szczęście nie sprzyjało także mojej karierze piłkarskiej (czy jakiejkolwiek innej), bo jak pewnie się już domyśliliście, nie nazywam się Robert Lewandowski. Mimo to mocno wierzyłem, że rozbija się zawsze na szczęście. A dziś wierzę w to jeszcze mocniej, bo jeśli tak jest, to po wczorajszej, kuchennej katastrofie i rozbiciu się praktycznie wszystkiego, co rozbić się mogło, czekają nas całe lata szczęścia 🙂
Także tego… For luck…