No i nadszedł w końcu ten dzień, kiedy choinka nareszcie stanęła na swoim zaszczytnym miejscu. W tym roku (szczególnie w porównaniu do mojej całorocznej choinki sprzed roku i dwóch) nastąpiło to wyjątkowo późno, ale nareszcie się udało. Inną sprawą jest jakość choinki, no ale beggars can’t be choosers.
No ale właśnie, choinki… Poza oczywistymi różnicami w rozmiarach i udekorowaniu, można dokonać jeszcze jednego, istotnego ich podziału. Są bowiem choinki żywe, święte już w ogóle w potężnych donicach. Mają one swoich zagorzałych zwolenników, głównie ze względu na piękny zapach, jaki roztaczają w domu w pierwszych dniach ich bytności. Ja jednak uważam, że syf jaki robią przez całe święta znacznie przewyższa korzyści z żywego drzewka płynące.
Są choinki sztuczne, które w moim mniemaniu mają praktycznie same zalety. Wyglądają dużo lepiej, nie sypią się, no i są wieloletnie, co dla oszczędnego z natury Krakusa jest jedną z największych zalet.
No i są też jeszcze choinki zombie, a raczej potworki frankensteina, czyli teoretycznie żywe, ale tylko z pozoru, bo sklecone są z różnych pozostałości żywych drzewek i przytwierdzone do grubego kija. I owszem, umiejętnie stworzone, mogą wyglądać nieźle, jednak gdy igły zaczynają z nich opadać, wyglądają jeszcze upiorniej, niż truchełka choinek „żywych”.
No ale każdą, nawet najgorszą choinkę bardzo skutecznie upiększyć potrafią składowane pod nią prezenty, więc idę upiększać mego małego zombiaka 😉