Mam brodę i jeżdżę na rowerze – czy czyni to ze mnie hipstera, drwala czy jakieś inne, zaginione ogniwo ewolucji? Bynajmniej. Moja dwa kółka nie są jakąś modną, miejską retro namiastką roweru, a uczciwym i dość porządnym „góralem”, z którego korzystam nie w imię idei, a ze względów czysto praktycznych – jest to dla mnie najszybszy i najtańszy środek transportu. Broda natomiast, to raczej wynik oddziaływania takich, a nie innych genów, oraz lenistwa, które regularne golenie bardzo utrudnia. No i oczywiście i jedno i drugie miałem na długo, zanim stało się to denerwująco modne.

Tym niemniej w dni takie jak dziś, roweru mam serdecznie dość… Zaczęło się wszystko zimą, a raczej w okresie, w którym przed laty zima lubiła występować. Po raz kolejny śnieg był towarem deficytowym, a temperatury rzadko spadały poniżej zera, więc roweru ani na moment nie odstawiłem (choć fakt faktem, że w pół metrowym śniegu i przy -20 też jeździłem). Aż do momentu, w którym złapałem gumę. Zdarza się – pomyślałem, choć mówiąc szczerze, mi się nigdy wcześniej nie zdarzyło. Jak się później okazało, był to bardzo pechowy random encounter ze zszywką. Dętka była do wymiany, ale oponę udało się jeszcze ocalić… na jakieś dwa dni. Tym razem okazało się, że w którymś momencie przekrzywił się klocek hamulca, zaczął pocierać o oponę i zrobił jej z dupy jesień średniowiecza. Z dętki też zresztą była już tylko… dętka.

Następnego dnia znów pojechałem na basen (miejsce złapania pierwszej gumy), wychodzę z niego, a w rowerze znów flak. What the FUCK? – pomyślałem. Nie dałem się tam przecież nikomu aż tak dobrze poznać, żeby ktoś mi co drugi dzień opony ciął. Ale czy można mieć w tak krótkim odstępie czasu aż taki niefart (tym bardziej, że Obi Wan mówił – In my expirience, there’s no such thing as (bad) luck”)? No ale cóż miałem zrobić, powlokłem się do serwisu rowerowego (gdzie już mnie wszyscy poznawali), by znów rower przywrócić do stanu używalności (tym razem przebicie było niewielkie, bo wystarczyła łatka na dętce). Niestety, nie była to moja ostatnia wizyta w serwisie w tamtym tygodniu.

Swego rodzaju pocieszeniem był fakt, iż teraz nie miałem już podstaw do snucia spiskowych teorii, bo doskonale usłyszałem, gdy traciłem kolejną dętkę i oponę (rozerwane, nie do odratowania) wjeżdżając na jakiś kawał szkła, który jakiś skurwiel (trudno użyć tutaj innego słowa) pozostawił na ścieżce rowerowej, a który wieczorem był nie do zauważenia.

Wcześnie, nie uwierzyłbym, że można 4 razy w ciągu tygodnia łapać gumę w rowerze, ale stałem się żywym przykładem tego, że przypadki jeden na milion faktycznie sprawdzają się w dziewięciu przypadkach na dziesięć. I oczywiście po takiej serii i ja, i mój portfel, jazdy na rowerze mieliśmy serdecznie dość, ale przetrwaliśmy feralny tydzień i potem było już lepiej. Nie licząc paru incydentów, które jednak stratą w ludziach i/lub kołach nie skutkowały, był już spokój… Aż do dziś, kiedy to na swej drodze spotkałem idiotę, któremu najwyraźniej obce były zasady ruchu drogowego, które swoje przełożenie znajdują także na ścieżkach rowerowych. Dość powiedzieć, że skończyło się to rowerową czołówką (w decydującym momencie obaj zdecydowaliśmy się odbić w tę samą stronę), której moja dętka czy też opona (albo jedno i drugie – wizyta w serwisie dopiero przede mną) nie wytrzymały.

Ech… dawno się tak na nic nie wkurzyłem, a Moc zdecydowanie nie była tego ranka ze mną 😐