Będąc młodszym bardzo lubiłem sitcomy, łykałem ja praktycznie jak młody pelikan, choć w gruncie rzeczy nie był to praktycznie nigdy rozrywka najwyższych lotów. Ale cóż, mam po prostu słabość do prostego, niezobowiązującego i nieabsorbującego humoru (każdy ma swoje słabości). Oglądałem więc Pełną Chatę, Skrzydła, Murphy Brown (tytuły, które dziś już chyba mało kto pamięta) oraz oczywiście Przyjaciół. Kiedy Ci ostatni się w końcu skończyli, nadszedł czas na ich duchowego następcę, czyli oczywiście How I Met Your Mother. Przez dobrych kilka sezonów była to rozrywka co najmniej przyzwoita, ale jak niestety w przypadku większości sitcomów, które ciągnięte są zbyt długo, pod koniec spadek jakościowy był już bardzo widoczny, nie wspominając o zakończeniu, które bardzo mocno spolaryzowało fanów serialu. Ja końcówkę oglądałem już bez emocji, więc i zakończenie ani mnie ziębiło, ani grzało. Tym niemniej dziś do HIMYM wracam w takiej właśnie formie.