Miałem dziś pisać o rozpoczynającym się właśnie długim weekendzie i związanymi z nim absurdami, głównie sklepowymi, ale nie tylko. Jednak gdy gruchnęła wieść, że Netflix oficjalnie potwierdził to, o czym marzyli wszyscy komiksowi fani, a mianowicie zamówienie serialu o Franku Zamku, zwanym też Karzycielem lub Karmistrzem, nie mogłem napisać o niczym innym.

Oczywiście pod tymi językowymi wygibasami kryje się nie kto inny, jak Frank Castle aka Punisher, któremu w końcu została na ekranie oddana sprawiedliwość dzięki kreacji Johna Barenthala w drugim sezonie serialu Daredevil.

Ten super, a raczej antybohater, choć teoretycznie najłatwiejszy do zekranizowania, miał to tego wyjątkowego pecha. O ile Dolph Lundgren nie był jeszcze taki zły, o tyle Thomas Jane czy potem Ray Stevenson, pomimo zacnego materiału źródłowego, ponieśli spektakularne porażki. Ale czego się spodziewać, gdy jedna z brutalniejszych i bardziej bezkompromisowych postaci znanych z kart komiksów, jest filmowana ze śmiesznie niską kategorią wiekową.

Na szczęście Netflix wolny powinien być o podobnych absurdów, a my, fanowie, dostaniemy w końcu Punishera, na jakiego zasłużyliśmy. Nie wiem jak wy, ale ja już nie mogę się doczekać, tym bardziej, że Netflix przenosząc na mały ekran komiksy Marvela jeszcze się nie pomylił, ich ostatnie dzieło, czyli wspomniany drugi sezon Daredevila, był być może nawet jeszcze lepszy, niż pierwszy.

No i tym bardziej nie mogę się doczekać na ogłoszenie (co mam nadzieję, jest tylko kwestią czasu) współpracy filmowo-serialowej platformy z marką Star Wars. Zresztą raz już pisałem o tym, jakie seriale mi się marzą >>, a prima aprilisowa próbka poważnego, brutalnego serialu w świecie SW też wyglądała kozacko >>