Miał to być całkiem miły wieczór. Po pracy szedłem na degustację nowego menu w jednej z restauracji. Potem miałem wrócić, może pogotować, może zrelaksować się w inny sposób, przeczytać najnowszy numer Dartha Vadera, a potem zasnąć snem sprawiedliwych.

Zamiast tego kuchnia, której losy śledzić mogliście tu kilkakrotnie, znów dała nam się we znaki. Niestety tym razem zamiast jednej szafki, poleciały aż trzy. Tym razem nie była to o dziwo wina badziewnej Ikei czy innej Castoramy, a bardzo lichej ściany i najwyraźniej zbyt krótkich kołków rozporowych.

Niestety niewspółmiernie większe były też straty, bo rozbiło się praktycznie, co w domu rozbić się mogło. Co gorsza, poza stratami w sprzęcie, zdarzyły się także straty w ludziach (jak się później okazało, pęknięcie kości nadgarstka).

Niestety wiązało się to z późnowieczorną wizytą na SORze, a to nigdy nie jest nic przyjemnego. Przy tej okazji naszło mnie też kilka refleksji. Po pierwsze, mam wrażenie, że co najmniej 75% czasu pracy ratowników medycznych upływa na bezproduktywnym slęczeniu w poczekalniach różnych SORów. Po wtóre, poza potłuczonymi staruszkami, pokopanymi przez konie studentkami czy innymi, nieprzyjemnymi przypadkami losowymi, przynajmniej połowa klientów Szpitalnych Oddziałów Ratunkowych, to różnej maści pijaczki i żuliki, którymi najbardziej to chyba trzeźwość doskwiera, a mimo to zawsze zdają się być obsługiwane w pierwszej kolejności. No i o co chodzi z paniami w rejestracjach i ich zwracaniem się do ludzi tak bezosobowo? „Na żółtaczkę się szczepiła?” „Krew w ciągu ostatniego pół roku przetaczała?” czy moje ulubione pytanie, wprost z karty przyjęcia czy tam karty choroby – „Przez ostatnie 6 miesięcy fryzjera odwiedzała?” – czy serio fryzura jest na SORze najważniejsza?

Przerażające są też same siedziby szpitali. Teoretycznie jestem świadom tego, że gdzieś muszą istnieć nowe szpitale, ale bardzo dobrze się ukrywają, bo ja zawsze trafiam do takich, gdzie odrapana i obskórna komuna wyziera z każdej dziury. Aczkolwiek był też powiew nowoczesności w postaci Gipsomatu. I tak, jest od dokładnie tym, na co brzmi, czyli automatem, w którym można sobie gips kupić. Aczkolwiek to wcale nie taka tania impreza – automat przyjmuje wszak tylko banknoty 50 i 100 zł, a jak popatrzyłem na ceny, to z reguły zbyt wiele reszty z nich nie wyda. Ja się tylko pytam, gdzie idą te wszystkie kradzione (czyt. ściągane na ZUS) miesiąc w miesiąc milionom Polaków pieniądze, skoro na pogotowiu nawet gips kupować trzeba sobie samemu?

Innymi słowy niech żyje Państwowa Służba Zdrowia, a Ty obywatelu najlepiej zajmij się sobą sam.

PS. Srodze rozczaruje się też każdy, wyglądający na Izbie Przyjęć George’a Clooney’a, czy choćby Artura Żmijewskiego. Niestety od serialowych wizerunków jeszcze bardziej odstawały pielęgniarki – nie dość, że średnio urodziwe, to jeszcze zamiast seksowych, białych kitelków, nosiły jakieś bezkształtne, niebieskie chałaty.