No i dziś znów rozpoczynam od nadrabiania wczorajszych zaległości, bo choć był weekend, to czasu miałem jak na lekarstwo. Ale dziś powinno być już lepiej i nie planuję kolejnej obsuwy 😉

No ale jako, że teraz jeszcze numerem i myślami pozostaję przy weekendzie, tak i tematyka będzie weekendowa i to dotykająca dwóch poprzednich weekendów. Oba, przynajmniej częściowo, upłynęły pod znakiem koncertów bluesowych i przesiadywania w knajpach lepszych, lub gorszych. To z kolei oznaczało picie piwa w ilościach większych, niż zdarzało mi się od dość dawna, zapomniałem już więc, jak skutecznie wyzwala to głód. Lecz o ile dawniej zadowalałem się wtedy pierwszym lepszym kebabem, zapiekanką, czy co gorsza, McDonald’sem, tak tym razem chęć mnie naszła na kanapkę, taką długą i ze wszystkim, taką a’la Subway, aczkolwiek lepszą niż przyrządzają polskie odsłony tej sieci.

Zresztą już tydzień temu też dopadła mnie taka kanapkowa chcica, lecz o ile wtedy udało mi się skonsumować jedynie niedoskonały substytut kanapki, tak w minioną sobotę było już o niebo lepiej, głównie dlatego, że pobliski, całodobowy Kocyk posiadł swój własny piec i świeże pieczywo o każde właściwie porze dnia i nocy. Wiem doskonale, że takie głęboko mrożone, a następnie odpiekane pieczywo nijak się ma do prawdziwego chleba, czy bułek, jednak o 12 w nocy, takiej cieplutkiej, chrupiącej bagietce mogłem wiele wybaczyć. A że sklep miał też wciąż zdatną do czegoś sałatę i pomidora oraz bardzo dobre ogórki kiszone, a w domu czekał pyszny, wędzony boczuś, wiedziałem że tym razem dostanę kanapkę z prawdziwego zdarzenia! I co to była za kanapka… Mmmmmm… Od razu obudził się we mnie Jek Porkins 😉