Dziś świętuję ostatnie pięćdziesiąt dni do upragnionej premiery, ale na dzisiejszy dzień przypada jeszcze jeden jubileusz. Otóż właśnie dziś, dwudziestego ósmego dnia października roku pańskiego 2015 rozpoczął się 70 sezon najlepszej ligi koszykówki NBA.

Jako że sport ten mam w genach (rodzice poznali się na zgrupowaniu – dawniej bywały one koedukacyjne – najlepszego koszykarskiego klubu tamtych lat, gdzie oboje odgrywali kluczowe role), rozgrywki NBA śledzę z uwagą, a i mecze, gdy tylko mam możliwość, z przyjemnością oglądam. Mam też oczywiście swoich faworytów.

Od kilku sezonów są to przede wszystkim Los Angeles Clippers, którzy przez cale dekady żyli w cieniu znacznie bardziej utytułowanych i medialnych Lakersów (będąc też pośmiewiskiem całej ligi), ale teraz mają wszystko by odnieść ogromy sukces zarówno marketingowy, jak i sportowy – czego im z całego serca życzę.

Nie bez sympatii przyglądał się też będę poczynaniom Clevland Cavaliers mający w swoim składzie najlepszego gracza swego pokolenia, jeśli nie wszech czasów – LeBrona James. On to, zdobywszy dwa tytuły mistrza w Miami powrócił, niczym syn marnotrawny, na łono swego macierzystego klubu. Wcale nie musiał, ale za cel postawił sobie jednak przywiezienie mistrzowskich pierścieni do swego rodzinnego stanu.

Kciuki trzymał będę też siłą rzeczy za Washington Wizards i naszego jedynaka w amerykańskiej lidze – Marcina Gortata. Cenię go, bo wszystko,co osiągnął, osiągnął ciężką pracą. Choć prawdopodobnie zarabia dużo więcej niż każdy inny polski sportowiec (za wyjątkiem Roberta Lewandowskiego może), to sodówka nie uderzyła mu do głowy, nie gwiazdorzy, nie pyskuje w mediach i nie robi z siebie idioty na każdym kroku (jak dajmy na to pewien mocno średniawy tenisista imieniem Jerzy). Przy tym wszystkim Marcin otoczony jest całkiem ogarniętymi graczami, więc Wizards mają papiery na to, by w lidze zamieszać.

Z sentymentu będę też dobrze życzył Phoenix Suns, a sentyment jest podwójny. Z jednej strony zasłużyła na niego drużyna z Charlesem Barkleyem, Kevinem Johnsonem, Danem Majerle, Cedrikikiem Cebalosem czy Dannym Aingem, która toczyła epickie boje z legendarną drużyną Byków. Z drugiej strony świeżo w pamięci i sercu mam drużynę prowadzoną przez Steviego Nasha, która przez lata była najpiękniej ofensywnie grającą drużyną i gdyby nie pobłażliwość sędziów wobec San Antonio Spurs, miała by na swoim koncie co najmniej jeden tytuł mistrza. Obecna drużyna z Arizony nie ma szans powtórzyć dawnych, czy nieco mniej dawnych sukcesów, ale w końcu kibicowanie najsilniejszym, to żadna sztuka.

No ale kończę już, choć pisać tak mógłbym jeszcze dobrą chwilę, ale dla większości z Was to pewnie nic ciekawego, więc na zakończenie jeszcze jedna grafika spinająca SW i NBA 🙂