Wspominałem już nie raz, że moja miłość do Star Wars zaczęła się dość późno. Jedną z konsekwencji tego stanu rzeczy był fakt, że kiedy na dobre wsiąkłem w świat Imperium i Rebelii, ilość książek będących w oficjalnym kanonie (Expanded Universe) mnie przytłaczała. Oczywiście byłem ciekaw pozaekranowych przygód moich ulubionych bohaterów, jednak wiedziałem też, że wszystkie starwarsowe pozycje chciałbym mieć na własność, a na to budżet licealisty po prostu nie pozwalał.
Mijały lata, zaległości się nawarstwiały, a ja nadal nie przeczytałem niemal żadnej książki z uniwersum Gwiezdnych Wojen (wyjątkiem była książka „Ja, Jedi”, którą dostałem na jakiś prezent, a która jest ponoć jedną z lepszych).
Przełamanie nadeszło parę lat temu, gdy po długich wahaniach nabyłem Kindle’a, a kumpel z opatrzył mnie w kompletną biblioteczkę. Jednak zdążyłem przeczytać z niej zaledwie kilka książek, aż tu nagle gruchnęła wieść najpierw o przejściu marki Star Wars pod skrzydła Disney’a, a następnie o rezygnacji z dotychczasowego kanonu. A kiedy Expanded Universe przeszło do Legendy, ja straciłem zapał do dalszego go poznawania. Obiecałem sobie jednak solennie, że z nowym kanonem będę na bieżąco. Jak postanowiłem, tak też zrobiłem i tak oto dziś właśnie skończyłem czytać „Star Wars Aftermath”, czyli pierwszą z książek będącą bezpośrednim wprowadzeniem do Przebudzenia Mocy.
UWAGA: PONIŻSZY TEKST ZAWIERA SPOILERY KSIĄŻKI
Najważniejszą informację z owej książki już zaspoilerowałem, a mianowicie po raz pierwszy w historii uniwersum Star Wars mamy do czynienia z postacią otwarcie homoseksualną. No ale przecież nie samymi gejami żyje człowiek. I bardzo dobrze, bo choć i w tej kwestii jestem tolerancyjny, to jednak po tak istotnej publikacji oczekuję czegoś więcej, zatem do rzeczy.
Bitwa o Endor przeszła do przeszłości, Imperium jest w odwrocie, a Rebelia przekształca się w Nową Republikę. Wedge Antilles latając sobie bez ładu i składu trafia na planetę Akiva, gdzie, pech (albo szczęście) chciał, natrafia ma imperialną blokadę i ostatecznie wpada w ręce Admirał Raei Sloane. Jak się wkrótce okazuje, wspomniana pani admirał jest jednym z niewielu pozostałych przy życiu i/lub na wolności wysokich rangą oficerów Imperium, a na Akivie organizuje spotkanie, które ma zadecydować o dalszych losach i kierunku, w którym podążą pozostałości Imperium.
Tymczasem dla rebelianckiej pilotki Norry Wexley ta sama Akiva jest domem, do którego wraca po latach (blokadę pokonując ze znacznie lepszym skutkiem) w nadziei odnalezienia swego syna – Temmina. Na tej samej planecie bytuje także złamany przez życie i przechodzący moralną metamorfozę były imperialny loyalty officer – Sinjir Rath Velus. To właśnie on jest wspomnianym na początku gejem (choć dowiadujemy się o tym dopiero pod koniec książki), a także alkoholikiem i w sumie chyba najciekawszą postacią całej książki.
Skład uzupełnia będąca na usługach Nowej Republiki łowczyni głów rasy Zabrak – Jas Emari… Ah, zapomniałbym o Mr. Bonesie, czyli mocno zmodyfikowanym, a przez to o niebo efektywniejszym Battle Droidzie Temmina, który po raz kolejny udowadnia, że gdyby nie droidy w służbie Rebelii, to przegrałaby ona z kretesem.
Ta wesoła gromadka wznieca bunt na okupowanej i odciętej od świata planecie oraz niweczy plany (jakkolwiek bliżej nieokreślone) imperialnych dygnitarzy doprowadzając do schwytania lub śmierci ogromnej większości z nich. No i to by było w sumie na tyle, więc jak widać fabularnie fajerwerków nie ma, choć nie powiem, momentami książka była wciągająca i przeczytałem ją w sumie całkiem sprawnie. Jednak zdecydowanie najważniejsze są w niej przerywniki stanowiące największy smaczek książki (dzięki pojawieniu się znanych i lubianych bohaterów) i będące zapowiedziami kolejnych książek (a może komiksów).
Lando z Lobotem kombinować coś będą na Cloud City; Han, Chewie oraz banda skrzykniętych naprędce wyrzutków walczyć będzie o niepodległość rodzinnej planety wookiech – Kashyyyku; a na Tatooine… O tak, na Tatooine robi się ciekawie, gdyż w mieście jest „nowy szeryf”. A robiąc zakupy u zaprzyjaźnionego plemienia Jawów natrafia on na kompletną mandaloriańską (mandalorską?) zbroję (dodam, że pustą). Przypadek? Być może, ale jednak nie sądzę. Na koniec pojawia się jeszcze postać tajemniczego Admirała, do którego z podkulonym ogonem wraca Raea Sloane po swej spektakularnej porażce, a który, jak się okazało był pośrednio sprawcą jej nieszczęścia. Sprawdzać miał jakoby w ten sposób zaradność oraz kompetentność swych ludzi. Czy zatem nowy kanon
zaczerpnie co nieco z Expanded Universe, a ów tajemniczy i najwyraźniej potężny admirał okaże się słynnym Thrawnem (który z Chimarea’i przesiadł się na Ravagera – ostatniego z niszczycieli klasy super? Czas pokaże.
A tymczasem podzielę się jeszcze kilkoma refleksjami po lekturze:
Główny mankament, to dla mnie bardzo jednowymiarowe, nieciekawe i momentami irytujące postaci. Wyjątkiem jest tutaj wspominany już Sinjir oraz Mr Bones, choć on głównie ze względu na ogromny kontrast swej śmiertelnej efektywności z obrazem battle droidów znanym z nowej trylogii.
Fabuła także nie zaskakuje i jest do bólu przewidywalna. Owszem, prowadzona jest poprawnie, a lektura potrafi wciągnąć, ale jednak literatura najwyższych lotów to nie jest.
Rzuca się też w oczy ogromna niekonsekwencja w kreowaniu postaci Admirała „To pułapka” Ackbara. Z jednej strony określany jest on tam mianem genialnego stratega, z drugiej strony jest to dowódca złamany swoją niemal porażką i prześladowany przez widmo wspomnianej pułapki, a tym samym dowódca niezdolny do podejmowania szybkich, zdecydowanych decyzji.
Nie rozumiem też tych fabularnych zajawek zapowiadających przyszłe wydarzenia, ale z fabułą Star Wars Aftermath zupełnie nie związanych.
Jak więc widać, w gruncie rzeczy same zarzuty, a jednak, gdy książka się skończyła, byłem nieco zawiedziony, bo miałem ochotę na więcej, więc nie było też tak źle. A poza tym kolejne książka już w listopadzie.