Wpisy blogowe, poza luźnymi i nie zawsze ściśle związanymi z tematyką portalu, przemyśleniami redaktora naczelnego, są też swoistym kalendarzem, w którym odliczam dni do premiery najbliższego filmu spod znaku Star Wars. Do Rogue One zostało zatem… 149 dni.

Nie jestem jakiś wielkim przeciwnikiem kreskówek, jednak częste przebywanie z dziecięciem kończącym swoją pierwszą dekadę, może skutecznie zrazić człowieka do wszelkich, animowanych form. Nie będę się rozwodził nad tym, jak totalnie i absolutnie debilne są dzisiejsze, emitowane na każdym ze stu tysięcy dedykowanych kanałów kreskówki, bo to temat rzeka. Na szczęście oprócz potężnie popieprzonych i obrzydliwych produkcji odcinkowych (gdzie jest Laboratorium Dextera, Johnny Bravo czy Samurai Jack – ten w sumie ma wrócić, na których ja się wychowałem?), są jeszcze produkcje pełnometrażowe, które potrafią wejść na poziom o niebo wyższy.

Niestety moje zniechęcenie dosięgnęło i ich, więc w ostatnich latach nie widziałem nic z największych, animowanych hiciorów. Między innymi dlatego, nigdy do końca nie byłem w stanie zrozumieć fenomenu minionków. Ale teraz jestem już po seansie „Jak ukraść księżyc”… I fenomenu dalej nie rozumiem. Ok, sympatyczne może to stworki, ale jak dla mnie w sumie niczym specjalnym się nie zasłużyły, by tak się potem rozrosnąć i karierę zrobić. Ale cóż, może ja już po prostu jestem zbyt stary i zgorzkniały, by się minionkami zachwycać.