Dziś nawet mnie na wielkie litery nie stać, bo jest źle, naprawdę bardzo źle. Prawie tak źle, jak na poniższej grafice.
A zaczęło się tak niewinnie, od uporczywego co prawda, ale jednak w miarę umiarkowanego bólu gardła w piątek i sobotę. W niedzielę nawet jakaś poprawa chwilowa nastąpiła, zapewne dzięki aplikacji kilku grzanych piw. A nawet jeszcze dziś rano nie było tak źle. Owszem, od ok było już daleko, ale wstałem, wyszedłem z psami i siłą rozpędu udało mi się nawet poćwiczyć, ale potem było już tylko gorzej.
Do pracy jeszcze jakoś doczłapałem, ale po godzinie musiałem już wracać I dobrze, bo dopiero w domu się zaczęło. Wyrywający płuca kaszel, mocno nieszczelny i bez ustanku cieknący nos, temperatura mająca najwyraźniej ambicje odwiedzenia obszarów z „4” z przodu, a do tego standardowo światłowstręt, ból stawów i inne rozkosze.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że przecież od mojej ostatniej choroby (choć daleko nie tak rozwalającej) nie minął chyba nawet miesiąc. Dlatego podjąłem męską decyzję… No dobrze, została podjęta za mnie przez czynniki damskie i w końcu jakoś gruntowniej się przebadam, by przekonać się, czy mój spadek odporności to zaledwie wynik chronicznego przemęczenia, czy też coś więcej.
A teraz idę dalej dogorywać…