To już mój (blogowy) dzień Babci i Dziadka, myślę więc, że najwyższa pora, by ich powspominać, a przynajmniej połowę (drugą połowę zostawiam sobie na za rok).
Zacznę od dziadków znacznie mi bliższych, krakowskich, trzeba Wam bowiem wiedzieć, że choć sam jestem zdeklarowanym i gorliwym Krakusem, nie jestem nim z dziada pradziada. Druga część mojej rodziny rezyduje bowiem w mieście Łodzi. Ale jako się rzekło, dziś nie będzie o nich.
Będzie natomiast o babci i dziadziu Nowakach, którzy na wczesnych etapach mego życia byli mi bliscy niemal jak rodzice. To u nich spędzałem całe dnie, gdy mama i tata szli do pracy. Gdy babcia zajmowała się gotowaniem pysznego obiadu (uwielbiałem babciną kuchnię), dziadziu oglądał ze mną Domowe Przedszkole (na starym, jeszcze czarno-białym telewizorze), czytał mi książki, obierał jabłka (nie pamiętam z dzieciństwa żadnych innych owoców), a ich skórki suszył i palił w piecu (takim prawdziwym), bawił się ze mną samochodzikami lub razem szliśmy na spacer na pobliską „alejkę”. Często też graliśmy w karty (zresztą pod tym względem i druga część rodziny była bardzo aktywna), najczęściej w remika. Niewiele więcej z tego czasu pamiętam, aczkolwiek nigdy się tam nie nudziłem i z dużą dozą prawdopodobieństwa zakładać mogę, że w znacznej mierze to właśnie dziadkowie odpowiadali za moje (dobre) wychowanie.
Pamiętam też, że u babci zawsze było jakieś ciasto (dziadek był cukiernikiem), najczęściej ciasto z jabłkami, rolada lub kremówki z ciężką masą budyniową. W lecie zdarzały się też ciasta z innymi owocami, ale moim ulubionym był zawsze piszinger. Nie licząc tortu orzechowego, ale to akurat był już wyrób babci. Podobnie jak cudowna gęś pieczona na każdą większą, rodzinną uroczystość.
Pamiętam też wakacje, które nie raz spędzaliśmy właśnie z dziadziem. Zawsze był człowiekiem bardzo aktywnym i pełnym werwy (choć przecież już mocno niemłodym, gdy to ja byłem pod jego opieką). Dlatego też wyjazdy w góry zawsze obfitowały w piesze wycieczki, a nad morzem nie mogło zabraknąć paletek do batmintona czy dmuchanej piłki.
Gdy poszedłem do szkoły (rok wcześniej niż większość dzieci w tamtych czasach) z seniorami rodu nie widywałem się już tak często, ale pamiętam, że dziadziu dość regularnie przynosił obiady dla mamy, taty i nas (mnie i siostry) – garnek z ziemniakami owijał kocem i wsadzał pod kołdrę. Z czasem jednak i to ustało, a ja widywałem dziadków jeszcze rzadziej, głównie podczas cotygodniowych, niedzielnych wizyt.
Potem z różnych przyczyn spotkań było jeszcze mniej, a ja, choć przecież powinienem być z nimi bardzo zżyty, od dziadków zacząłem się coraz bardziej oddalać. A dziś żałuję, że nigdy nie poznałem ich tak dobrze, jak by na to zasługiwali, że nie wypytywałem o ich młodość i życie, o którym niewiele opowiadali. Zresztą ciężko im się dziwić, skoro w większości musiałaby być to opowieści o wojnie i ubogim, wiejskim życiu (pomimo tego, że żyli w najsłynniejszej z polskich wsi – Bronowicach).
Tym niemniej brakuje mi ich, co w dni, takie jak ten odczuwam szczególnie silnie, więc jeśli wy dziadków wciąż macie, nie zapominajcie o nich, bo mało kto na świecie kocha Was tak, jak oni. No i pędźcie złożyć życzenia dziadkowi, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście!