Jak pewnie już słyszeliście, w świecie kina zapowiada się nie lada przełom. Warner Bros, jeden z największych graczy na rynku, zapowiedział, że największe premiery przyszłego roku obok premiery kinowej od razu udostępnione zostaną na HBO Max. Dyskusje o potencjalnych skutkach takiej decyzji toczą się nadal, zdaniem niektórych to zwiastun końca kin, jakie znamy i początek wielkiej migracji kina rozrywkowego wyłącznie na platformy VOD. Prywatnie nie jestem entuzjastą takiej wizji przyszłości, nie tylko ze względu na IMAX i gwarantowaną przez dobry dźwięk i wysokiej jakości projektory immersję, ale również ze względu na Star Wars. Uważam, że w wypadku takiego obrotu spraw, duża część magii, jaką wnosi w nasze życie fenomen odległej galaktyki, bezpowrotnie przepadnie.
Wspomnienia, ach wspomnienia…
Minęło już (matko, ale to leci…) pięć lat od premiery Przebudzenia Mocy. Pięć lat od ogromnego hajpu, wspólnego odliczania dni, jarania się zapowiedziami, artykułami, kolejnymi (znakomitymi) zwiastunami, słuchania od ludzi spoza fandomu, że w tym wieku to już nie wypada tak się napalać… magia. To oczekiwanie, te gadżety, ta niepewność. A potem – polowanie na fajne miejsca na pierwszych seansach, planowanie dnia premiery, kostiumów itd. W końcu ten dzień nadszedł – impreza „biforowa”. Wspólne nerdzenie w knajpie pełnej geeków wszelakiej maści, z zebraną całą moją lokalną ekipą fandomową. I w końcu premiera. Emocje na sali kipiały, w momencie, gdy pokazało się logo LucasFilmu – wiwaty. No a potem słynne żółte litery i popłynęło… nie ukrywam, byłem bardzo zadowolony (i nadal – mimo wad zamyka moje top 5 ulubionych filmów Star Wars). Nie wszyscy po seansie byli równie zachwyceni, ale… dyskusje trwały, nawet po (niezwykle udanym) afterparty. Ponowne seanse, fanowskie rozmowy przy piwie, dyskusje w Internecie, szukanie drobnych detali, teorie – okres okołopremierowy w 2015 to chyba moje najwspanialsze wspomnienie fandomowe. Utwierdziło mnie w tym, jak świetnie być fanem i jak ogromną frajdę może przynieść wspólne przeżywanie filmu osadzonego w ulubionym świecie.
Cztery lata temu zawitał na ekrany z kolei Łotr 1, którego miałem szansę pierwszy raz zobaczyć w Japonii, jako jeden z trojga obcokrajowców w kinie. Świetne uczucie – poczuć, że na drugim końcu świata, w kompletnie innym kręgu kulturowym ludzie potrafią tak samo cieszyć się na nowe Star Wars. Pamiątkowe zdjęcia z cosplayerami, owacje (przyznaję, wzbogacone przez moje zachwycone, polskie „k…. m..”) na koniec, późniejsza wielka kolejna do stoiska z premierowymi gadżetami – to se ne vrati.
Premiera Ostatniego Jedi – kolejna bomba, poprzedzona przygotowaniami wczesnej wersji mojego legionowego kostiumu, wstawaniem o 6:00 i nerwowym odświeżaniem strony Cinema City, by kupić bilety premierowe dla ekipy ze śląskiego fandomu, ponownym śledzeniem przecieków, zwiastunów i dyskusjami… a na samej premierze? Pierwszy raz pojawiając się w kostiumie pilota, pozując do zdjęć dla przypadkowych ludzi, poczułem taką trudną do opisania radość z… jakby to rzec… immersyjnego, niedoświadczonego przeze mnie przedtem zanurzenia się w tym świecie. Na premierze pojawiło się wiele innych osób w strojach, w tym rodzina – rodzice przebrani za Leię i Hana i dzieci przebrane za Rey i Kylo, wszyscy uśmiechnięci i w równym stopniu podekscytowani filmem. Premiera w IMAXie była strzałem w dziesiątkę. Przez ogromny ekran, świetny dźwięk i odcięcie od świata zewnętrznego mogłem w pełni dać się ponieść rewelacyjnym zdjęciom i kilotonom emocji, jakie zaserwował mi ten film. Scena z niszczeniem Supremacy? Tej absolutnej, głuchej ciszy i zachwytu czystym pięknem tego fragmentu nie zapomnę chyba nigdy. A po filmie? Poszliśmy na piwo. Ekipa była w większości zadowolona (lub przynajmniej nie nienawidziła filmu). I pierwszy raz od niepamiętnych czasów przez całe (no dobra, poza ostatnimi 5 minutami) spotkanie gadaliśmy tylko i wyłącznie o TLJ i przyszłości SW. A potem ponownie mogłem usłyszeć od rodziny, że chyba coś ze mną nie tak.
Premiera uratowana przez fandom
Premierę Solo też wspominam dobrze (kameralna, ale również udana zabawa), niemniej – bez fajerwerków. Jeśli zaś chodzi o Epizod IX… Mimo że moje zdanie pozostaje niezmienne (nienajgorszy blockbuster, bardzo złe zamknięcie trylogii i Sagi), a z filmu wyszedłem mocno zmieszany, wspominam ten wypad świetnie. Tym razem trochę się pozmieniało, część ekipy nieco oddaliła się od środowiska, inni się przeprowadzili. Ale tradycji stało się zadość. Było zamawianie pamiątkowych koszulek, czatowanie na bilety. Był wspólny wypad na pizzę, było spotkanie z dawno niewidzianymi ludźmi i nadrabianie zaległości towarzyskich, było zdjęcie pamiątkowe. Z kina wyszliśmy może podzieleni jak nigdy (od zachwyconych po kompletnie zawiedzionych), ale… dało się poczuć, że Gwiezdne wojny nadal są tym spoiwem i wspólnie z kumplami możemy zamknąć pewien rozdział w historii tego uniwersum. Bez całej otoczki pewnie byłbym naprawdę rozczarowany, tak – mimo wszystko – jest to jeden z najbardziej pamiętnych dni ostatnich lat.
Bez kin, bez wspomnień, bez emocji?
To jest właśnie to, czego może zabraknąć. Wspólne oczekiwanie, bifory, aftery, kostiumowanie, czatowanie na najlepsze miejsca i w końcu – grupowe zanurzenie się w filmie na wielkim ekranie, bez możliwości zapauzowania, wyjścia po kanapkę czy odebrania telefonu, przeżywanie emocji w tym samym czasie. Tworzenie wspomnień, które zostaną na długo. W świecie, gdzie nagle będziemy skazani na oglądanie wysokobudżetowych produkcji na ekranach telewizorów czy komputerów, ta magia zniknie. Domowe posiadówki przy piwku i chipsach w kilka osób czy samotne oglądanie nowego SW na laptopie w łóżku nie będzie tak spektakularne. Takiego klimatu po prostu nie da się odtworzyć przy domowym ekranie. Gwiezdne wojny jako fenomen jednoczący osoby z różnych środowisk, o różnych charakterach, poglądach, w różnym wieku i z różnym spojrzeniem na świat może nie stracą całej Mocy, ale jako zjawisko kulturowe mocno oberwą. Naprawdę liczę na to, że będę miał szansę w stroju pilota zasiąść w fotelu i dać się ponieść Rogue Squadron Patty Jenkins. Że będzie kolejny bifor i wraz ze starą gwardią pójdziemy dużą grupą razem zobaczyć, co Taika Waititi ma do powiedzenia w sprawie SW. A potem siądziemy przy piwku i damy ponieść się dyskusji. Bez tego niestety, nawet najwspanialszy i najlepiej trafiający w me gusta film ze stajni LucasFilmu nie będzie już prawdziwym wydarzeniem w moim życiu.