Na długo przed Najwyższym Porządkiem, przed Imperium, a nawet przed Mrocznym widmem… Jedi Wielkiej republiki rozświetlali galaktykę.
To złota era. Nieustraszeni nadprzestrzenni zwiadowcy poszerzają granice Republiki, światy rozkwitają pod światłym przywództwem senatu, a nad powszechnym pokojem czuwa zakon Jedi. Są oni u szczytu swej potęgi, co sprawia, że mieszkańcy galaktyki śpią spokojnie, pewni, że nic im nie grozi. Ale nawet najjaśniejsze światło rzuca cienie, a na niektóre burze nie można się przygotować.
Kiedy niespodziewana katastrofa rozrywa statek lecący w nadprzestrzeni, ogromne ilości odłamków zagrażają całym systemom. Jedi od razu odpowiadają na wezwanie i ruszają z pomocą. Jednak skala zagrożenia jest tak wielka, że nawet Jedi mogą nie wystarczyć. By ocalić to, co pomagali budować, muszą oni zaufać Mocy wierząc, że pozwoli im ona przetrwać dzień, w którym nawet najmniejsza pomyłka kosztować może miliardy istnień.
A kiedy Jedi walczą ze zdawałoby się nieuniknioną katastrofą, coś jeszcze niebezpieczniejszego zaczyna rodzić się tuż za granicami Republiki. Okazuje się, że nadprzestrzenna katastrofa jest znacznie bardziej złowieszcza, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Zagrożenie kryje się w mroku i skrywa tajemnicę, które może napełnić strachem nawet serca Jedi.
Nie będzie wielkim nadużyciem powiedzieć, że Light of the Jedi Charlesa Soule była jedną z najbardziej wyczekiwanych książek nowego kanonu i rzeczą w erze Disney’a bez precedensu. Po raz pierwszy dostaliśmy bowiem historię, która toczyła się w czasach, o których wcześniej nie wiedzieliśmy praktycznie nic i które autorzy kreować mogli bez większych ograniczeń. Jak z tak ogromnym wyzwaniem i odpowiedzialnością poradził sobie autor znany do tej pory przede wszystkim z kart komisów i jak prezentuje się wykreowana rzeczywistość?
Wielka Republika
Z utęsknieniem czekałem na coś nowego w odległej galaktyce. Owszem, Mandalorianin był powiewem świeżości, ale nawet on ostatecznie od Skywalkerów nie uciekł. Dlatego tak cieszyło mnie pojawienie się Wielkiej republiki i dlatego z takim zapałem zabrałem się za czytanie pierwszej jej odsłony.
Niestety mój entuzjazm szybko opadł. Okazało się, że faktycznie takiej galaktyki nigdy jeszcze nie widzieliśmy. Republika działa jak w zegarku, jej obywatele są szczęśliwi i nawet Zewnętrzne rubieże nie wydają się siedliskiem zacofania i bezprawia. Po prostu kraina mlekiem i miodem płynąca, a przy tym zalatująca nudą. A najnudniejsi z tego wszystkiego byli Jedi, rycerze bez skazy i zmazy, mądrzy, szlachetni, waleczni i gotowi do największych poświęceń, by chronić i bronić.
Przyznam szczerze, że początkowo bardzo mnie ta sielanka i pojawiające się na każdym kroku chodzące ideały drażniły. Ba, wciąż uważam, że Wielkiej republice i jej głównym graczom nadać można było nieco więcej charakteru. Ale idzie się do tego przyzwyczaić i kiedy minie pierwszy szok, skupić można się na tym, co w książce najważniejsze, a mianowicie na postaciach.
Jedi i inni
Bałem się, że powieść otwierająca tak ambitny i docelowo rozległy projekt, jak Wielka republika będzie chaotyczna, a za mnogość zupełnie nowych postaci, zapłacimy bardzo pobieżnym ich przedstawieniem. Cóż, w jakimś stopniu faktycznie tak się stało, bo nawet bohaterów pierwszoplanowych nie okraszono ich historiami czy genezą. Tym niemniej w większości okazali się oni tak wyraziści, że bez trudu dałem się wciągnąć w wir ich przygód.
Przy okazji widzimy jak wiele zastosowań ma Moc, oraz na jak wiele sposobów można jej doświadczać. Przy Jedi Wielkiej republiki Ci, których mieliśmy okazję poznać z prequelach wyglądają jak ubodzy krewni.
Jednak największą zaletą Avar Kriss, Elzara Manna, Lodena Greatstorma czy Jory Malli, jest ich śmiertelność. Wątpię co prawda, by autorzy tworzący Wielką republikę przejęli zwyczaje George’a R.R. Martina, tym niemniej już po pierwszej powieści widać, że bohaterowie mogą padać tutaj znacznie częściej, niż do tej pory byliśmy do tego przyzwyczajeni. Dzięki temu każda kolejna strona sprawia dużo większą frajdę i jest bardziej wciągająca.
Nihil novi
Nieźle prezentują się też przedstawieni w książce złoczyńcy. Na pierwszy rzut oka Nihilowie zdają się być zwykłymi, lubującymi się w okrucieństwie i anarchii (skrywanej pod hasłami wolności) piratami, dla których jedyną wartością są pieniądze. I w większości, są oni właśnie tym, ale trzeba przyznać, że tak bestialska bezwzględność i okrucieństwo jest czymś nowym w świecie Gwiezdnych Wojen.
No i jest jeszcze Marchion Ro. Pozornie to wpływowy, ale jednak tylko figurant wśród przywódców Nihilów. W istocie okazuje się kimś znacznie, znacznie więcej i de facto siłą napędową całej fabuły. Odkrywanie historii tej postaci kawałek po kawałku, a także poznawanie prawdziwej skali jego machinacji może być jedną z bardziej fascynujących rzeczy, które przyniesie nam Wielka republika.
A do tego jeszcze tajemnicze i złowieszcze zakończenie powieści, które świadczy o tym, że to zaledwie początek… Złoto.
Fabuła i inne drobiazgi
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze fabuła, która zapowiadała się całkiem prosto, ale szybko dowiodła, że ma sporo do zaoferowania. Mimo przedstawiania równolegle kilku wątków, dostaliśmy spójną i co ważniejsze wciągającą całość, od której ciężko się oderwać.
Tym samym Charles Soule zdał swój egzamin śpiewająco, a Wielka republika zanotowała otwarcie znacznie lepsze, niż się spodziewałem. Mam nadzieję, że to zwiastun tego, co czeka nas w przyszłości, a okres ten i historie jego bohaterów będą eksplorowane we wszystkich możliwych mediach.