Jeśli zauważyliście, że w miniony weekend nasz portal jakby zamarł, to macie słuszność. Uspokajam was jednak, nie wydarzyło się nic niepokojącego, po prostu nasz red. nacz. (czyt. – ja) przez całą praktycznie sobotę i niedzielę turlał kostkami podczas Mistrzostw Polski Star Wars: Przeznaczenie 2018. A skoro był i turlał, to i relacje napisać musiał (oda teraz, ku radości i uldze wszystkich czytających, zrezygnuje już z pisania w 3 osobie).
Przygotowania
Co ciekawe, mój udział w mistrzostwach i obrona, a najlepiej poprawienie zeszłorocznego, wicemistrzowskiego wyniku, wcale nie był tak oczywisty. Kiedy bowiem z końcem sierpnia urodził się mój pierworodny, moje priorytety się zmieniły. Ale ostatecznie zapadła decyzja, że Aleks pojedzie kibicować tacie, a mi zostało bardzo niewiele czasu na testowanie talii, która miała mi zapewnić sukces.
Zanim jednak o testach można było myśleć, musiałem zdecydować się czym ja w ogóle będę grał. Oczywiście mogłem iść na łatwiznę i zabrać to, co zdawało się najpewniejsze i najbardziej regularne, czyli Tacosy (eTalzin/2x Mando Commando) czy droidziego Snoke’a (eSnoke/Aphra/Battle Droid), ale nie są to decki w moim stylu, więc satysfakcja z wygrywania nimi, byłaby znikoma. Dlatego też wraz z Nightem podjęliśmy decyzję, że pojedziemy na turniej jako czarne konie, z taliami skrajnie różnymi od tego, czym żyła obecna meta. On zabrał eDJa z eAphrą (jeśli myślicie, że Thrawn z Unkarem Cibora, czy jakikolwiek inny przejaw Wielkiego Admirała jest deckiem irytującym, najwyraźniej nie graliście jeszcze z tym), a ja poszedłem w stronę ekspresowego aggro w osobach eMatki Talzin z eFNem, czyli decku, który od dawien dawna uwielbiam. Można zatem powiedzieć, że poszedłem nie za głosem rozsądku, a serca.
Kości zostały zatem rzucone, deck wybrany, testy można było zacząć… Pojawił się jednak problem. Czy pomyślałby ktoś bowiem, że noworodki bywają tak absorbujące? 😉 A chroniczny brak snu, tak demobilizujący? 😉 Jeśli nie, to uwierzcie mi na słowo. Dodać do tego fakt, że noc przed turniejem zamiast na zbieraniu sił i kumulowaniu Mocy, spędziłem za kierownicą i przestaje dziwić fakt, że przybywając na turniej nie spodziewałem się po sobie niczego dobrego.
Dzień pierwszy – swiss
O dziwo turniej zacząłem od miłego uśmiechu losu i wylosowania przeciwnika, który grał talią zwaną potocznie Drive-by (eYoda/eEzra/Rookie Pilot), czyli jednego z najlepszych matchupów na mojego pożerającego-postacie-z-tak-śmiesznymi-HPkami-na-śniadanie FNa. Szybko potwierdził on też swoją reputację, bowiem Ezra nie dożył chyba drugiej tury (albo spadł zaraz na jej początku). Dalej powinno być już z górki, tym niemniej przeciwnik pozbierał się nieco i końcówka, może nie zacięta, była jednak bliższa, niż można było się spodziewać. Tym niemniej pierwsze zwycięstwo stało się faktem. 1-0
Niestety na tym etapie zdawało się, że szczęście mnie opuściło, trafiłem bowiem na pierwszego (z bardzo wielu) w tym dniu droidziego Snoke’a, czyli jeden z najgorszych przeciwników dla moich bardzo szybkich, ale jednak mało wytrzymałych postaci. Osoba przeciwnika, z którym bardzo często gram i wiem, że graczem jest bardzo dobrym, też nie napawała optymizmem. Do gry podszedłem więc nieco zrezygnowany, ale stwierdziłem, że będę po prostu robił swoje i zobaczę, to z tego wyjdzie. Zacząłem od wystawienia Sztyletu z Mortis, wyturlałem 2 obrażenia i… stanąłem przed wielkim dylematem – kogo atakować w pierwszej kolejności. Krzysiek podjął niejako tę decyzję za mnie obdarowując swojego Snoke’a osłoną, którą dzięki sztyletowi mogłem podkraść. Zatem zostało postanowione, będę atakował Wodza. Decyzją okazało się to całkiem niezłą, bo kilka dobrych rzutów później, na początku drugiej tury Snoke leżał już w dwóch częściach na podłodze swojej sali tronowej. Tym niemniej Aphra, wspomagana dzielnie przez droidy dowiodła, że niebezpieczna jest do samego końca i choć gra przez większość czasu wydawała się być pod kontrolą, sprowadziła się ona do ostatniego przerzutu, w którym miałem tylko 1/6 szans na wygraną. Szczęście jednak było w tej grze ewidentnie przy mnie, bowiem wyturlałem dokładnie to, czego potrzebowałem. 2-0
Nie potrzebowałem natomiast trafiać w drugiej grze z rzędu na Snoke’a z Aphrą i Droidem, ale jednak trafiłem. Stwierdziłem, że skoro za pierwszym razem tak dobrze poszło mi zabijanie Wodza, to i tym razem wezmę go na cel jako pierwszego. Decyzja okazała się słuszna, bo Snoke nie dotrwał nawet do końca tury. Mojego młodego przeciwnika bardzo to podłamało (ale miał do tego pełne prawo, bo ja rzucałem, jak natchniony, on wcale) i tutaj były już tylko szybkie dożynki. 3-0
W kolejnej grze los zetknął mnie z kolejnym młodym zawodnikiem (bardzo cieszy rosnąca liczna juniorów!), tym razem grającym millem (eYoda/Cassian/Ani), czyli czymś, z czym mój mocno bijący deck powinien sobie poradzić. Niestety problem FNa polega na tym, że by z niego efektywnie korzystać, trzeba się po trosze samemu millować, dlatego też ten matchup nie jest aż tak korzystny. Jeśli dodać do tego bardzo znaczące pogorszenie jakości rzutów, nie może dziwić fakt, że gra szła jak po grudzie. Udało się zabić Yodę i Aniego, jednak Cassian okopany dwoma Drugimi szansami był już prawdopodobnie zbyt wytrzymały dla moich dzielnych wojowników. O dziwo pojawiła się inna szansa, gdyż oboje mieliśmy po ostatniej karcie na ręce. Przeciwnik miał w puli kostkę Barteringu i jakąś drugą bezużyteczną, ja miałem, między innymi, dwie kostki Matki, z czego jedna na focusie. Przeciwnik musiał zatem przerzucać i tylko trafienie discarda na Barteringu dawało mu wygraną. Niestety karma wróciła i tym razem szansa 1/6 zadziałała przeciwko mnie. Straciłem ostatnią kartę, a fakt, że udało mi się zmillować milla był marnym pocieszeniem, bowiem o zwycięstwie zadecydował fakt, że to przeciwnik zdołał zająć pole bitwy. 3-1
Tym niemniej na przerwę obiadową schodziłem zadowolony zaskakująco dobrym występem swoim oraz mojego decku. Ale osiąść na laurach oczywiście nie można było, bo w kolejnej grze czekał już Siergiej z jego ultra szybkim Poe/Cassianem. Nie było to pierwsze starcie tych decków, które moim zdaniem są na bardzo zbliżonym poziomie. Na stabilność zapewnianą przez Matkę, przeciwnik odpowiada większą ilością kostek i hurtowymi oszustwami na akcjach. Dlatego też często wszystko sprowadza się do tego, kto lepiej rzuca i ma lepsze dojście. Jest też zasada, kto pierwszy straci postać, przegrywa. Na moje szczęście, to ja przelałem pierwszą krew, ale nawet po śmierci swego kolegi, Cassian walczył wyjątkowo dzielnie i w sumie nie brakło wiele (paru lepszych rzutów), by mu się udało coś zwojować. 4-1
Na tym etapie podejrzewałem, że przy moich w gruncie niezłych SoSach, każda kolejna wygrana powinna mi już zapewnić awans do topki. Niestety łatwiej powiedzieć, niż zrobić, tym bardziej jeśli staje się na przeciw takich tuzów, jak Snoke i Thrawn. Wiedziałem, że nie będzie to łatwy pojedynek, ale nie pozostawało mi nic innego, jak tylko zabrać się, za robienie tego, co FN robi najlepiej i wywieranie presji, zanim Thrawn pozbawi go wszystkich zabawek. O ile moja forma i koncentracja do tego momentu trzymały się o dziwo całkiem nieźle, o tyle tutaj przyszedł ogromny kryzys i była to gra wielu błędów z mojej strony. Pierwszym był wybór własnego pola bitwy (mogę się do prawda mylić, ale wybrałem chyba ja). Po cichu liczyłem, że uda mi się go użyć przynajmniej kilka razy, zanim na stole pojawi się Moff, co byłoby warte tych dwóch osłon, które przeciwnikowi sprezentowałem. Niestety nic z tych rzeczy. Przeciwnik dociągnął na rękę wszystko, co Snoko-Thrawny lubią najbardziej. Co więcej, Thrawn wyrzucił na obu kostkach zasoby, Snoke dostał Kostkę, a ja, nie tylko miałem na głowie Wielkiego Moffa, ale zaczynałem się obawiać, czy w tej samej turze nie pojawi się jeszcze Bombardowanie Planetarne. Na szczęście nie było aż tak źle. O dziwo, nawet kolejne tury nie przyniosły nic wielkiego, a ja zaczynałem mieć wrażenie, że zarysowuje się moja lekka przewaga. Nawet pomimo bardzo bolesnych Mind tricków, udało mi się zdjąć Snoke’a całkiem szybko i mogłem rozpocząć pracę nad Thrawnem. Niestety na tym etapie popełniłem drugi, znacznie poważniejszy błąd, który mógł zaważyć na losach meczu. Jak można się było spodziewać, z pomocą wciąż dość żywotnemu Thrawnowi ruszył przywołany Battle Droid, ale ja miałem na kostkach aż 6 obrażeń… Które bez żadnego zastanowienia (oraz sensu) wykorzystałem, by z miejsca odstrzelić Rogera. Gdybym ogień skierował na Thrawna, zapewne byłbym go w stanie dobić w następnej turze pozbywając się w końcu Moffa, który co i rusz rzucał 3x focus. O dziwo, pomimo to wciąż miałem szansę rzutem na taśmę tę grę wygrać. Niestety zagrywając Sondę nie trafiłem nic. Szybko okazało się, że wśród 4 kart, które przeciwnik miał na ręce były aż dwa removale. Pozbycie się choć jednego z nich uratowałoby dla nie grę, ale najwyraźniej szczęście całkowicie się ode mnie odwróciło. 4-2
Byłem zatem pod ścianą, a ostatnia gra wcale się na łatwiejszą nie zapowiadała, bo na przeciw moich sił stanęły pierwsze tego dnia (aż dziwne, bo w turnieju było ich całkiem sporo) Tacosy. Talia ta jest wyjątkowo solidna i stabilna, ale nie jest to dla mnie aż tak trudny przeciwnik, jak inne topowe decki, do sprawiało, że do gry podchodziłem nastawiony w miarę optymistycznie. Niestety przegranie rzuty na inicjatywę sprawił, że zamiast 27, już na samym wstępie miałem do wbicia aż 29 obrażeń! I marnym pocieszeniem był fakt, że gra nie zaczęła się od Kostki na Mandosa. Zamiast tego dostał Pancerz, a ja wbić musiałem już 31. Wiedziałem jednak, że takie odliczanie nie ma sensu, więc zabrałem się za turlanie. Za cel, jako że Matka dostał osłony, obrałem drugiego z Mandosów. Poszło z nim nawet w miarę szybko, ale potem zaczęły się schody. W którymś momencie zrobiłem spory błąd i w sposób iście frajerski pozwoliłem zabić swoją Matkę Talzin. Nie wiem czy byłbym ją w stanie wybronić, ale mogłem chociaż spróbować. Koniec końców na placu boju pozostał mocno opancerzony i w pełni zdrowy Mandos, na mojego nieźle uzbrojonego, ale już poranionego FNa. Była to kolejna, wyjątkowo bliska i zacięta gra, która sprowadziła się do praktycznie ostatniej akcji. W przedostatniej turze nie udało mi się niestety wyturlać odpowiednio dobrze, by zdjąć komandosa, więc po zajęciu pola musiała wydarzyć się jedna z dwóch rzeczy. Musiałem albo dociągnąć Magię wiedźm (nie dociągnąłem i pozostała ona ostatnią kartą w decku), albo podmienić którąś z broni, na Miecz świetlny i liczyć na obrażenia (jakiekolwiek. bo komandosowi też brakowało już chyba tylko 1 do szczęścia). W innym wypadku mój FN zginąłby zabity przez Wsparcie awaryjne. Tym razem miałem zatem 1/3 szans na sukces. Niestety i tym razem szczęście nie było przy mnie, a ja mogłem już tylko uścisnąć dłoń przeciwnika i pogodzić się z porażką oraz odpadnięciem z turnieju. 4-3
Dzień drugi – TOP16
O samym przebiegu Topki siłą rzeczy nie napiszę wiele, aczkolwiek jej zestawienie pokazało, że obecna meta nie jest tak zdrowa, jak nam się wydawało. W TOP16 nie było chyba stolika, na który nie zobaczylibyśmy Tacosów lub droidziego Snoke’a, a były i takie, na których były oba te decki. Zdecydowanie najoryginalniejszy w tym zestawieniu okazał się Night i jego DJ z Aphrą. Niestety i jego w decydującym momencie kompletnie opuściło szczęście i ostatni przedstawiciel Krakowskich Smokowyjców pożegnał się z turniejem.
Ostatecznie w finale zmierzył się Marchewa i jego Tacosy, z Manfredem pilotującym Snoke’a z Thrawnem (tym samym, z którymi na własne życzenie przegrałem w swissie). Po emocjonujących grach finałowych, wygrał przedstawiciel gospodarzy – Manfred – dowodząc, że ściany zawsze pomagają swoim (przypomnijmy, że rok wcześniej, na imprezie rozgrywanej w Krakowie, gospodarze zgarnęli dwa pierwsze miejsca).
Czy oznacza to, że Kraków został zdetronizowany, co szumnie próbują odtrąbić niektórzy przedstawiciele sceny warszawskiej? W teorii i na papierze może tak, biorąc jednak pod uwagę, że a) gdyby nie wyjątkowo niekorzystny układ SoSów, zestawienie TOP16 mogło wyglądać zgoła inaczej (niestety Kraków miał tutaj wyjątkowego pecha i polegli bodaj wszyscy nasi zawodnicy z wynikiem 5-2), oraz b) Kraków zrezygnował z zaawansowanego netdeckingu, stawiając na kreatywność i poszukiwanie własnej drogi. A fakt, że tym razem nie przyniosło to pożądanych efektów, nie znaczy, że nie zaowocuje w przyszłości. A stolica Przeznaczenia zawsze była, jest i będzie właśnie w Krakowie, wszak nie tylko i nie zawsze o wyniki chodzi, ale o coś więcej.
Podsumowanie
Na koniec, czas jeszcze na małe podziękowania, wyrazy uznania, plusy, minusy i takie tam. Te pierwsze należą się na pewno Galakcie, która tym razem stanęła na wysokości zadania i ufundowała naprawdę imponujące nagrody, a także postarała się o sprawną organizację i obsługę imprezy. Nie gorzej sprawiła się polska scena, która postarała się o największy z dotychczasowych turniejów (tym razem było blisko, ale mam nadzieję, że za rok bariera 100 osób w końcu pęknie).
Słowa uznania należą się oczywiście Marchewie i przede wszystkim Manfredowi (tutaj też gratulacje są na miejscu), ale także Sinemu, który z wielkiej opresji wyratował chłopaków z Jeleniej Góry, którym w Łodzi rozkraczył się samochód – naprawdę super sprawa i wielki szacun. Miło też zamiast o kwasach i dramach, pisać dla odmiany czymś pozytywnym.
Właściwie jedynym minusem, jaki potrafię dostrzec (poza moim własnym wynikiem oczywiście), to meta, która nieco rozczarowała mnie swoim brakiem różnorodności. Ale to już niedługo.
Mój deck
A już na absolutne i ostateczne zakończenie, wrzucam jeszcze mój deck. Nie zwojował on może nic, ale jestem przekonany, że ma potencjał pokonać absolutnie wszystko w obecnej mecie: