Przyznam szczerze, że jeszcze zanim zabrałem się za czytanie najnowszej książki Claudii Gray, byłem do niej bardzo pozytywnie nastawiony.

Oczekiwania

Po pierwsze autorka ta była odpowiedzialna za moją ulubioną z dotychczasowych powieści nowego kanonu – Utracone gwiazdy.

Po drugie oto trzymałem w rękach książkę, będącą zaginionym ogniwem pomiędzy Powrotem Jedi, a Przebudzeniem Mocy, rzucającą światło na niezwykle enigmatyczną sytuację polityczną Epizodu 7. Innymi słowy, oto powstała powieść, którą Pablo Hidalgo określił mianem House of Cards w świecie Star Wars.

Po trzecie, zanim sam dostałem książkę w swoje ręce, w Wiśle upłynęło sporo wody od jej światowej premiery, miałem więc okazję zaznajomić się z wieloma głosami zachwytu płynącymi z praktycznie każdej recenzji. Pojawiły się nawet opinie, że Więzy Krwi, to nie tylko zdecydowanie najlepsza pozycja nowego kanonu, ale wręcz jedna z najlepszych powieści w uniwersum Star Wars, jakie kiedykolwiek powstały.

Biorąc pod uwagę wszystkie te czynniki, nie może dziwić fakt, że jak tylko ją zdobyłem, rzuciłem się na nią jak wygłodniały zombie, na świeżuteńki, soczysty mózg i równie szybko książkę „pożarłem”.

Rzeczywistość

Od samego początku dało się wyczuć , że w przeciwieństwie do swej poprzedniej powieści, tutaj autorka dostała już gotową, ukształtowaną postać. Owszem, o jej obecnej sytuacji nie mogliśmy wiedzieć praktycznie nic, tym niemniej księżniczkę Leię Organę znaliśmy doskonale. Kim jest, jak działa i co ją napędza A skoro miłość zeszła tutaj na drugi plan (Hana jest tyle co nic, a temat Bena jest zaledwie muśnięty), wiadomo było, że księżniczka walczyć będzie o i za swe ideały. Claudia Gray przejść mogła zatem od razu do rzeczy i rzucić bohaterkę w wir akcji.

Nie ma tam jednak wywijania mieczami świetlnymi, latających wszędzie strzałów z blastera czy eksplodujących statków kosmicznych (przynajmniej nie od razu). Tym niemniej potyczki polityków potrafią być równie emocjonujące, a oni sami równie niebezpieczni. Aczkolwiek trzeba sobie otwarcie powiedzieć, że Pablo Hidalgo przesadził może nieco przyrównując Więzy krwi do słynnego serialu stacji Netflix. Przedstawione w Więzach krwi polityczne intrygi nie są ani tak wyrafinowane, ani tak długofalowe, jak te, snute przez Claire i Franka Underwoodów, ale i tak trzymają w napięciu i wnoszą swoisty powiew świeżości. A co najważniejsze, autorka nie zatraciła ducha Star Wars, ten bowiem wylewa się z każdej karty jej powieści.

Atutem książki jest też niewątpliwie galeria bardzo interesujących postaci drugoplanowych z wysuwającymi się zdecydowanie na czoło Greer Sonnel i Ransolmem Casterfo. Ta pierwsza była kiedyś obiecującą pilot wyścigową i protegowaną Hana Solo, a dziś pełni rolę prawej ręki księżniczki. Ten drugi jest politycznym oponentem Lei, z którą dzieli go niemal wszystko, a jednak potrafiła połączyć ich nić porozumienia… A może i coś więcej. Obie te postacie nakreślone i zbudowane zostały wzorowo i mam wielką nadzieję, że nie jest to ich ostatni występ. Greer dostała już co prawda krótkie opowiadanie, ale liczę na więcej.

Pewien mankament stanowić może fakt, że zakończenie książki jest w gruncie rzeczy dość przewidywalne, ale to jeden z tych przypadków, gdzie cel jest znacznie mniej istotny, niż droga, która do niego doprowadziła. Podczas podróży tej zobaczyliśmy bowiem jak Lei stawia czoła demonom ze swej przeszłości, Najwyższy Porządek stawia swoje pierwsze kroki, a Centryści stawiają na złego konia. A wszystko to prowadzi do zawiązania się Ruchu Oporu. Czegóż zatem chcieć więcej? Chyba tylko kolejnych książek autorstwa Claudii Gray.

Podsumowanie

Jak więc widzicie, Więzy krwi odpowiadają na bardzo wiele pytań, które dręczyły nas po seansie Przebudzenia Mocy. Co więcej, robią to w sposób wiarygodny, satysfakcjonujący i ciekawy dając nam kolejną, niezwykle mocną pozycję w nowym, książkowym kanonie. I choć za najlepszą uznać jej nie mogę (tutaj wciąż na topie pozostają Utracone gwiazdy), to Claudia Gray potwierdziła, że jest zdecydowanie pierwszą damą gwiezdnowojennej literatury.