Wraz ze słupkiem rtęci docierającym w okolice trzydziestej kreski rozpoczął się już na dobre sezon lodowy. Ja rozpocząłem go już co prawda znacznie wcześniej, ale piszę dopiero teraz, bo jakoś mnie tak naszło. Bynajmniej nie dlatego, że je dziś konsumowałem. Niestety wciąż odczuwam pozostałości zeszłotygodniowej choroby i choć różne autorytety donoszą, że lody wcale nie muszą być przyczyną przeziębień, ja zostałem wychowany w duchu – „boli Cię gardło, nie jesz lodów”.

Aczkolwiek lodożercy mają obecnie raj na ziemi, bo coraz modniejsze stają się różne lody rzemieślnicze, ręcznie robione, czy eko-sreko. Przekłada się to też na najprzeróżniejsze smaki, niektóre tak rewelacyjne, jak na przykład baklava, perski szafran, lub porterowe, czy tak dziwne (według mnie w większości obrzydliwe), jak kozi ser, gorgonzola lub czerwone wino.

A za moich czasów, to były lody Bambino na patyku, oraz duże Familijne, takie w niebieskiej tekturce, w trzech smakach. Co ciekawe, nigdy nie było wiadomo, jakie smaki będą w środku, bo o ile najpopularniejszą kombinacją były kakao, śmietanka i coś różowego, najpewniej truskawka, czasami zdarzały się także na przykład kawowe, czy w wyjątkowych przypadkach, pistacjowe.

A później zaczęły się pojawiać pierwsze, jeszcze niezbyt dobre rolady lodowe, i dopiero algidowa Vienetta była dla mnie prawdziwym przełomem i smakowo-lodową rewolucją. Potem był krótki okres burżujstwa i eksperymentów z Magnumami, a na koniec przaśna przygoda z jeżdżącymi po osiedlach większych miast samochodami Family Frost – ktoś, kto choć raz usłyszał ich przeraźliwą melodyjkę, nigdy jej już chyba nie zapomni.

A potem lody spowszedniały i przestały być dla mnie, jak i pewnie dla milionów ludzi, jakimś nadzwyczajnym rarytasem.

A Wy jakie lody z młodości pamiętacie i jakie obecnie lubicie najbardziej?