Są takie osoby, dla których prezent wymyślić czy wybrać jest niezwykle łatwo. Sam jestem tego doskonałym przykładem. Jeśli ktoś zna mnie choć trochę, to wie, że cokolwiek związanego ze Star Wars lub dobrym jedzeniem zawsze będzie prezentem trafionym. Do tego im większa jest to duperelka i/lub rzecz de facto niepotrzebna, tym bardziej mi się spodoba.

Z drugiej strony są osoby, które znamy całe niemal życie, a wymyślić dla niej ciekawy i co ważniejsze trafiony prezent graniczy z cudem. Miałem tak zawsze z moim tatą, a obecnie z moim najstarszym przyjacielem jest niestety podobnie. Zresztą może nie niestety, bo często oznacza to, że osoby mają wszystko, co im potrzebne, przynajmniej w kwestii rzeczy materialnych.

No i są też osoby takie, jak moja mama (która w dniu wczorajszym obchodziła urodziny), dla której mógłbym wybrać i z reguły wybierałem, prezent bezpieczny, który miałem pewność, że się przyda i ją ucieszy, ale będzie też rzeczą bardzo praktyczną, przyziemną i pozbawioną polotu. Jednak w tym roku postanowiłem zaryzykować i to bardzo dając jej prezent nie taki, który chce, ale którego bardzo potrzebuje, nawet jeśli sama nie chce się do tego przyznać (nawet przed samą sobą).

Niestety po śmierci mego taty, mama stała się osobą bardzo smutną i siłą rzeczy samotną. Ani ja, ani siostra nie daliśmy jej tego, co jak sama twierdzi, jest jedyną rzeczą mogącą przywrócić jej życiu radość i sens, a mianowicie wnuków. Ale mimo to, bardzo chciałbym, by znów odnalazła choć skrawek dawnej wesołości i miała jasny powód, by każdego dnia wstawać z łóżka, a także by na co dzień i cały dzień nie brakowało jej ciepła i czułości.

Dlatego też postanowiliśmy sprawić jej psa. Wiem, wiem, jest to ten typ prezentu, którego nie daje się, nie upewniwszy się, że obdarowany sobie tego życzy. Niestety problem w tym, że zapytana, moja mama na pewno by odmówiła, choć jestem przekonany, że obecność psiaka wyszłaby im obu na dobre. Obu, bo Mariola, śliczna i przesłodka roczna sunia także bardzo potrzebuje miłości i ciepła, którego w swym życiu niestety nie zaznała praktycznie w ogóle.

Dlatego też zdecydowaliśmy się zaryzykować i zabrać Mariolkę, od dotychczasowej właścicielki – chorej (choć na usta garną mi się określenia znacznie mocniejsze i mniej cenzuralne) starej kobiety, która w swym gospodarstwie „z pomocą bożą” (to cytat z popierdolonej staruchy) hodowała psy. Oczywiście bez żadnego dozoru czy opieki. Gdy ktoś w końcu sytuacją się zainteresował, w obejściu było już 45 czworonogów. Niektóre już tak zdziczałe, że można było je tylko wysterylizować i oddać właścicielce.

Dla tych, które miały jeszcze nadzieję na lepsze życie, dobrzy ludzi zaczęli szukać domów. I tak właśnie Mariolka trafiła do nas. Do nas, bo niestety prezent mojej mamie do gustu nie przypadł i kategorycznie odmówiła przyjęcia psa. Ale ja mam nadzieję, że jeszcze do Mariolki się przekona, a i ona przestanie być przeraźliwie przestraszonym i zahukanym psiakiem, bo aż się serce kraje patrząc jak ta chodząca słodycz przemyka tylko z kąta w kąt, szukając jak najciemniejszego zakamarka, by się w niego wcisnąć.

Ech, przepraszam, że ten wpis taki chaotyczny, ale to był naprawdę pełen emocji dzień.

A na koniec jeszcze piosenka Stonesów z dedykacją dla mojej mamy: