Firmowe wigilie, lub, jak kto woli i komu co bardziej pasuje, spotkania opłatkowe (obie nazwy zresztą bez sensowne, ale o tym za chwilę), to w sumie już tradycja. Organizują je firmy mniejsze, większe i największe, organizuje więc moja. I wypada ona właśnie dziś.

Problem w tym, że to ani wigilia, chyba, że wigilia weekendu, ani tym bardziej spotkanie opłatkowe, bo głównym problemem takich spotka (i nie jest to tylko moje zdanie), jest fakt, że z większością tych ludzi łamać się opłatkiem, czy bardziej z angielska, chlebem (stąd dzisiejszy tytuł i graficzne z nim skojarzenie), nie mam ochoty. Nie chodzi nawet o to, że nie życzę im dobrze (no dobrze, znalazłoby się parę takich osób, którym nic miłego nie mam najmniejszej ochoty mówić), ale są to osoby totalnie mi obojętne. No a w takiej sytuacji cały obrządek łamania staje się bardzo wymuszony i bezwartościowy.
No ale przynajmniej będzie można zjeść (choć pewnie umiarkowanie dobrze, bo na kolacjach dla 200-300 osób cudów nie ma się co spodziewać) i napić się na koszt firmy, załatwić parę quasi firmowych biznesów, poznać osoby, które warte są nieco lepszego poznania, a także ostentacyjnie unikać tych, których oglądać nie mam ochoty oraz oczywiście, ponarzekać na „warszawkę” (ludzi z warszawskiego oddziału fabryki), która jak to ma w zwyczaju, robić będzie oborę.
Pozostaje mieć nadzieję, że mimo wszystko wieczór będzie miał więcej pozytywnych akcentów.