Przy kilku już okazjach pisałem o nowym kanonie i o tym, że śledzę go teraz na bieżąco i mam nadzieję to robić i dalej. Z drugiej strony nie ukrywałem też, że uwielbiam komiksy, na nich się wychowałem i nadal je z wielką przyjemnością czytam. Czas przyszedł zatem najwyższy, bo jedno z drugim się spotkało, bo kanonicznych, starwarsowych komiksów już trochę się na rynku pojawiło. Nie będę tutaj wdawał się w jakieś szczegółowe recenzje poszczególnych serii czy numerów, napiszę raczej o swoich wrażeniach (z delikatnymi co najwyżej spoilerami).

Przede wszystkim jest to seria Star Wars będąca tytułem tak zwanym ongoing (czyli wychodząca regularne, bez określonej z góry ilości numerów). Jej pierwsze sześć numerów ukazało się już nawet po polsku nakładem wydawnictwa Egmont pod szyldem „Star Wars Komiks”. Za tytuł odpowiadają Jason Aaron (scenariusz) oraz John Cassaday (grafika) – duet solidny, ale raczej nie wykraczający ponad pewien poziom. Szczególnie rysunki momentami pozostawiają wiele do życzenia, a nasi ulubieni bohaterowie nie zawsze wyglądają tak, jak powinni. Nadrabia to druga część duetu, bo historia jest całkiem wciągająca, choć z czasem robi się lepsza, więc pierwsze sześć numerów, które wyszły po polsku, to nie najlepsze, co seria Star Wars ma do zaoferowania. A co tak w ogóle oferuje? Otóż śledzimy tam dalsze losy naszej ulubionej grupy rebeliantów, którzy po zniszczeniu Gwiazdy Śmierci nie spoczywają na laurach. Han, Chewie, Luke, Leia oraz ich wierne droidy planują zniszczyć jedną z największych imperialnych fabryk broni. Darth Vader stara się wytropić i poznać tożsamość pilota, który doprowadził do zniszczenia imperialnej broni ostatecznego zniszczenia.W tym celu korzysta z usług pewnego łowcy nagród w mandaloriańskiej zbroi (którego słabym punktem są najwyraźniej ludzie pozbawieni wzroku). Poznajemy też kobietę, która twierdzi, że jest żoną Hana Solo, oraz widzimy Luke’a przygotowywanego do roli gladiatora.

Druga seria, tym razem limitowana do pięciu numerów, to Princess Leia, czyli kolaboracja Marka Waida (scenariusz) oraz Terry’ego Dodsona (rysunek). Tutaj, w przeciwieństwie do serii poprzedniej, rysunek jest mocniejszą stroną komiksu (może dlatego, że Leia wygląda w nim znacznie lepiej, niż wyglądała w filmie). Fabularnie mamy tutaj osieroconą (nie tylko przez rodziców, a przez całą planetę) Leię, która z bólem po stracie radzi sobie tak, jak potrafi najlepiej – łapie go za rogi i rzuca się w wir akcji. Pragnie ona odnaleźć jak największą ilość mieszkańców Alderaan, którzy przeżyli zagładę swej planety, a tym samym ocalić ile się tylko da z jej ideałów i spuścizny. W tym celu stawiać musi czoło niechęci własnych poddanych, zdradom oraz oczywiście Imperium. A cały problem w tym, że czytając ten komiks nie mam wrażenia, jakbym czytał o zupełnie innej postaci, a wojownicza księżniczka (Leia, nie Xena) znacznie wiarygodniej wypada we wcześniej opisywanej serii.

Kanan: The Last Padawan to seria (tutaj znów ongoing), o którą już zahaczałem, a może nawet wspominałem pisząc o postaci Kanana, więc tutaj nie będę się o niej zbyt wiele rozpisywał. Wspomnę tylko, że jak za postacią Kanana nie przepadam, tak zarówno historia (autorstwa Grega Weismana), jak i rysunki (Pepe Larraz) bardzo przypadły mi do gustu.

Kolejnym bohaterem, który doczekał się własnego komiksu, a dokładniej 5-częściowej mini-serii, to Lando. Seria pod tym samym tytułem połączyła bardzo dobrze znanych twórców – Charlesa Soule (scenariusz) i Alexa Maleeva (rysunki), a efekt był… No właśnie, tutaj sam nie wiem, jak ustosunkować się do całości. Z jednej strony pomysł i zawiązanie akcji było świetne, a Lando stający na czele grupki awanturników/specjalistów od wszystkiego (niczym kosmiczna Drużyna A), bardzo do mnie przemawiał. I tak było przez co najmniej dwa numery, jednak gdy przyszło co do czego, całe napięcie i emocje gdzieś uszły. Uroczy szuler i kobieciarz zbyt łatwo wyplątał się z ogromnych tarapatów, w które wpakował się nieświadomie kradnąc osobisty jacht Imperatora, a Lobot, który początkowo zapowiadał się na postać znacznie bardziej interesującą niż tylko milczący przydupas znany z filmu, „przespał” większość historii. I jeszcze ta niemrawa i wymuszona próba (choć najwyraźniej udana) skierowania Lando ku jasności… Ech, a mogło być tak pięknie.

Wszystko to, czego nie miały w sobie poprzednie serie, ma za to Darth Vader (na szczęście ongoing). To zdecydowanie najlepsza z dotychczasowych komiksowych serii, która trzyma równy, wysoki poziom od samego początku. Z niej to dowiadujemy się, że człowiek znany dawniej jako Anakin Skywalker nie jest tak ślepo oddany i posłuszny Imperatorowi, jak mogło się wydawać. Ten drugi natomiast, nie jest też przesadnie do swego ucznia przywiązany, cały czas szukając jego ewentualnych następców (nie tylko wśród jednostek władających Mocą). Jednak i tak najciekawszą postacią jest Doktor Aphra i jej dwa droidy (pierwszy to protokolarny spec od tortur i zdeklarowany sadysta, drugi to nienawidzący wszystkiego co żyje astromech-zabójca – a przy tym jeżdżący arsenał). Gdyby Indiana Jones miał złą siostrę bliźniaczkę, byłaby to właśnie Aphra. Ona także mieni się archeologiem, choć wymaga to znacznego rozciągnięcia definicji tej profesji. Tym niemniej jest to persona wielce utalentowana, która przyciągnęła uwagę samego Vadera i od tej pory pracująca dla niego. Z dziennikarskiego obowiązku dodam, że za serię odpowiadają prawdziwe komiksowe gwiazdy – Kieron Gillen (scenariusz) oraz Salvador Larroca i Lenil Yu (rysunki).

No i na koniec limitowana, 4-częściowa seria Shattered Empire wchodząca w skład Journey to Star Wars: The Force Awakens, czyli stanowiąca wprowadzenie do nadchodzącego filmu,a tym samym będąca jedną z najistotniejszych, jeśli nie najistotniejszą na chwilę obecną serii. Akcja historii zawiązuje się tuż po bitwie o Endor (a właściwie to jeszcze w jej trakcie), aczkolwiek na chwilę pisania tego tekstu (po drugim numerze), to nie miała się ona okazji zbytnio rozwinąć. Najważniejszą rzeczą w owej serii zdaje się być przedstawienie rodziców Poe Damerona, czyli jedno z głównych bohaterów nadchodzącego filmu. Poza tym komiks odznacza się także przepięknymi rysunkami (Marco Checchetto),więc tym bardziej szkoda, że scenariusz (Greg Rucka) wydaje się na chwilę obecną dość miałki.